,,(…)życie jest ciągiem następujących po sobie chwilowych rozwiązań.” Terry Pratchett

Nadeszła więc ta wiekopomna chwiła, kiedy zakończył się rok akademicki. Jest druga połowa czerwca, zatem centrum Barcelony przepełniło się już ludzką masą; osobniki turystyczne przechadzają się w te i we wte niczym stada ospałych, przegrzanych zombie we wszystkich kolorach świeżo nabytej opalenizny, spychając tubylców w mniej atrakcyjne części miasta do ukrytych w zaułkach kawiarenek, restauracji, parków i bibliotek.

Jeśli chodzi o mnie, moje życie zwolniło obroty. Dziad wyjechany do pracy, Baba ostana z dwójką psów, chałupą i współlokatorami. Egzaminy pozdawane(prawie wszystkie), lot na wyspę zaznaczony w kalendarzu. Pozostało więc tylko chodzić do pracy i dbać o rozwój intelektualny, a także higienę umysłu = odpoczywać i byczyć się ile wlezie.

Ponieważ ostatnio zaczęłam znowu czytać, szukam miejsc, które przenoszą mnie w inny wymiar. Nienawidzę wielkich miast. Tłoku, wysokich budynków, samochodów, smrodu spalin, wymiocin i amoniaku. Moje naturalne środowisko to las o wysokich drzewach i wilgotnym poszyciu, rozpościerające się między krzakami babie lato, zapach igliwia, śpiew drozda, krople rosy zawieszone na pajęczynie, gdy idziesz rano na spacer. Wszystko to, co kocham. Wszystko to, za czym najbardziej tęsknię.

Mam swoje dwie ulubione kawiarnie, które dają mi oddech, mają atmosferę pozwalającą zapomnieć chociaż na chwilę, że jesteś w środku miejskiego molochu. W wersji zimowej jest to EL COLECTIVO – uroczy, kameralny i cichy zakątek na ulicy Pintor Fortuny 22. Typowy bar, do którego idziesz każdego dnia wypić kawę z mlekiem i pogadać o głupotach z gospodynią. No i robią najlepsze na świecie ciasto marchewkowe.

20160509_140135

Odkryciem ostatniego miesiąca jest natomiast restauracjo-kawiarnia w przydomowym Jardins de Rubió i Lluch. Ulubione miejsce na mozolne projekty edytorskie i…najprawdopodobniej jedyne w całej Barcelonie w którym śpiewają ptaki.

 

A zatem przyszedł czas i na mnie. Jak większość sprytnych/leniwych/nieużytecznych/anarchistycznych/zmęczonych/wstaw dowolne Hiszpanów, dotarłam do dnia kiedy w skrzynce listowej znalazłam kopertę ze znaczkiem Servei Públic d’Ocupació de Catalunya uprzejmie informujący o zakończeniu sponsorowania mojej osoby. Znaczy, zapewniania mi bezstresowych studiów, inwestowania w przyszłość, a to znaczy, że przyszłość już właśnie nadeszła! Hurra. List zawierał również zaproszenie na kurs woźnicy wózka widłowego lub sprzedawczyni w supermarkecie, w razie gdyby znudziła mi się lingwistyka. Uprzejmy skrót ,,ruszyłabyś w końcu dupę do jakiejś pracy”.

To ruszam. Jedną nogą upycham ręcznik w torbie na siłownię, drugą przydeptuję psią miskę, którą Bestie uznały za doskonałą zabawkę, trzecią wolną kończyną otwieram stronę Infojobs – najlepsze źródło poważnych ofert. Drugą przeglądarkę okupuje Loquo.com – ośrodek ostatecznej desperacji. Zalewa mnie fala ogłoszeń. ,,Chicas jovenes, 200 euro, servicio de compania Final Feliz” znaczy, dziewczyny młode, 200 euro, usługi towarzyskie Szczęśliwe Zakończenie. Hm, jedziemy dalej. ,,Chica catalana, 400 euro” No żesz, teraz to już zaczynam się pocić – nie dość, że nieobyczajne, to jeszcze wszędobylski kataloński nacjonalizm!  Włączam filtr, przeglądam kolejne oferty. Recepcja – 3 lata doświadczenia w hotelach 5 gwiazdkowych minimum, 4 języki perfect, doskonała prezencja, całkowita dyspozycyjność godzinowa, stawka…6 euro za godzinę. Aha. Sprzedawca w sklepie jednej z czołowych marek odzieżowych, stanowisko wielbłąda noszącego stosy ciuchów i ściany płaczu ,,pani przyniesie M bo w S się chyba nie zmieszczę, znaczy te rozmiary to oni chyba na wieszaki nie kobiety szyją, pani rozumie, chlip chlip” – 5 euro.

Zamykam. Wieczorem idę na zajęcia, wstęp do historii literatury hiszpańskiej. W przerwie zatytułowanej ,,Kiedy dorosnę chciałbym być profesorem” doktor R. wyjaśnia, dlaczego mamy to sobie wybić z głowy. Doktor R. uskutecznia z nami 4 godziny zajęć każdego tygodnia, plus 3 inne przedmioty z innymi grupami, które prowadzi. Pytanie: ile zarabia doktor R w skali miesiąca? 280 euro.

Wychodzę na ulicę. Dzień jak codzień na mojej dzielnicy – Raval, przemykające klaustrofobicznymi uliczkami blade sylwetki, muzułmanki targające trójkę dzieci za sobą, dwójkę przed sobą i piąte na biodrze, żebracy-wędrownicy z fioletowymi włosami, puszką i trojgiem szczeniaków, Senegalczycy z śnieżnobiałym uśmiechem i prześcieradłem pełnym Lujis Wujton i blondwłose norweżki turkoczące walizkami po nierównym bruku – nie pasujące do tego krajobrazu jakby doklejone z wycinanki. Na ulicy Portaferrisa siedzi chłopak, któremu spod niewiarygodnie brudnej grzywki błyszczą złote jak płynny miód oczy. Oprócz niezbędnych rekwizytów typu odwrócona czapka i śpiący na kolanach pies ma stos kartek, które rozkłada przed sobą poskładane w małe kwadraciki. Na samym środku leży plakat z napisem ,,Ideas para cambiar la vida” – Pomysły, jak zmienić życie.

W dzisiejszych czasach to całkiem niegłupie.

czy jest na sali lekarz?

W wieku 5 lat nauczyłam się czytać. Nie jestem pewna, czy to dobrze czy źle ani o czym to świadczy, w każdym razie rok-dwa lata później rozpoczęłam sukcesywny proces pożerania domowej biblioteki. Podczas gdy algebra leżała odłogiem, a testy z matematyki obrastały w chmurki niczym niebo przed burzą, 7 letnia Aleksandra Anna Jot metodycznie przedzierała się przez grube tomy geniuszy światowej literatury.

Głównym źródłem mojej intelektualnej rozpusty stały się zatem książki Jack’a Londona, cokolwiek było w zasięgu mojej ręki(nie wyżej niż na trzeciej półce) a dotyczyło II wojny światowej oraz seria Harry Potter. Z tej wszechstronnej mieszanki literackich wpływów narodził się mój pierwszy bestseller, który obfitował w heroiczne, czworonożne i zębaty postaci, rekwizyty ,,takie stare, że chyba jeszcze z czasów Hitlera”(bezsprzeczna jednostka symbolizująca bardzo, bardzo stare czasy) a także fantastyczne elementy typu różdżki i eliksiry, zgrabnie łagodzące nieco krwisty całokształt (nie wiem, co na ten temat powiedziałby psycholog dziecięcy i lepiej nie pytać).

Bestseller nie został wydany, jednakże to nie ostudziło mojego pisarskiego zapału. Siedzę sobie zatem na balkonie, majtam nogami, patrzę na szczyt Tibidabo na którym chmury przykryły już całkiem Jezusa prawie-jak-w-Rio-lub-Świebodzinie i dumam. Ten blog będzie pewnie wypadkową wydarzeń, wolałabym chyba nie myśleć o nim jako scenie dla metafizycznego bulgotu, emocjonalnych wymiocin, festiwalu próżności czy – broń Boże – mieszance powyższych typu srajstajl. Trochę impresji z mojego miasta-molochu, punków z puszkami, niesfornych kudłaczy w wersji zwierzęcej i ludzkiej, przemieszczeń na karcie geograficznej.

Hold back the edges of your gown, Ladies, we are going through hell.